Kocham Mozarta – rozmowa z barytonem Hubertem Zapiórem
Hubert Zapiór, jeden z najbardziej obiecujących śpiewaków operowych młodego pokolenia, występuje obecnie w Warszawskiej Operze Kameralnej w roli Hrabiego w “Weselu Figara”. Baryton w rozmowie z Agatą Ubysz opowiada o miłości do Mozarta, swoim pierwszym musicalu i dlaczego nie ma nic przeciwko rozbieraniu się na scenie.
Zaśpiewał Pan już w ponad 100 spektaklach oper Mozarta. Czy była to “miłość od pierwszego wejrzenia”?
Z Mozartem zacząłem zaprzyjaźniać się już na studiach. Rolą “Don Giovanniego” zaczynałem swoje studia w Warszawie, a kończyłem te w Nowym Jorku. W międzyczasie zadebiutowałem jako Hrabia w “Weselu Figara” i Papageno w “Czarodziejskim flecie”, a ostatnią partią z tej mojej mozartowskiej “wielkiej czwórki”, był Guglielmo w “Così fan tutte”. Wszystkie te role wykonywałem już na scenach operowych Warszawy, Wrocławia, Hanoweru, Berlina, Oslo czy Edynburga i zawsze robię to z ogromną przyjemnością. Tak, mogę powiedzieć, że kocham Mozarta.
Zastanawia mnie jak w kilkusetletnich librettach i wymyślonych dwa wieki temu postaciach może się odnaleźć 30 latek?
Kieruję się zasadą, że jeśli nie znalazłem w mojej postaci czegoś do polubienia, czegoś intrygującego czy fascynującego, to nie mam po co wchodzić na scenę. Nie jest też tajemnicą, że wszystkie dzieła Mozarta przetrwały do dzisiaj właśnie dlatego, że są ponadczasowe i uniwersalne. Mam ogromną frajdę z szukania w tych, często odległych ode mnie bohaterach czegoś co nie tylko rezonuje z dzisiejszym Hubertem, ale daje impuls do wyjścia na scenie i przekonania, że ta czy inna postać jest warta uwagi widza.
I nie nudzi Pana śpiewanie wszechobecnych recytatywów w operach Mozarta?
Skądże! Ja je kocham! To w nich dzieje się najwięcej akcji, a ja mogę pozwolić sobie na pełną dowolność interpretacji, zabawę tekstem, nadanie postaci indywidualnego rysu, nie będąc przy tym podporządkowanym batucie dyrygenta. Bliżej teatru dramatycznego, przynajmniej u Mozarta, być się nie da!
No właśnie. Jest Pan nie tylko dyplomowanym śpiewakiem, ale i aktorem.
W operze mogą spotkać się wszystkie dziedziny sztuki, wszystkie środki wyrazu, w tym aktorstwo, które było moją pasją jeszcze zanim wszedłem do świata opery. Podczas pierwszego roku studiów na Akademii Teatralnej szybko zorientowałem się, że warsztat aktorski będę chciał wykorzystywać nie na scenach dramatycznych, a operowych i to właśnie tam będzie mój dom.
Skąd taka decyzja?
Powodów było kilka, ale największym, tęsknota za muzyką. Za każdym razem, kiedy wybierałem się na sztukę teatralną i nie było w niej ani jednej muzycznej frazy, mocno to odczuwałem. Dzieło wydawało mi się niepełne, mniej angażujące. Kiedy aktorom zaczynała towarzyszyć muzyka wszystko wracało do normy.
Pracuje Pan w Komische Oper w Berlinie, w teatrze, który określa siebie “między popem, eksperymentem, rozrywką i awangardą”. Czy występuje Pan tylko w spektaklach operowych?
W tym sezonie miałem okazję zmierzyć się tam z zupełnie nową dla mnie formą – z musicalem. Był to “Sweeney Todd” Stephena Sondheima, w reżyserii Barrie Kosky’ego. Mikroport otworzył przede mną świat zupełnie nowych dźwięków. Mogłem bawić się emisją głosu, nowymi barwami. Pozwolić sobie na śpiewanie, które nie ma prawa bytu w operze. Utwierdziłem się również w przekonaniu jak niezwykle ciężką, fizyczną wręcz pracą jest zawód śpiewaka operowego. W trakcie jedenastu spektakli słynnego Todda występowałem również jako Hrabia w „Weselu Figara” i przygotowywałem się do debiutu jako Marcello w „Cyganerii” Pucciniego. W tym bardzo intensywnym czasie i w bezpośrednim zderzeniu z operą, spektakle musicalu Sondheima były dla mnie niczym pobyt na wczasach. Świetnie było posmakować tego musicalowego luzu i tej zupełnie nowej dla mnie formy teatru muzycznego. Czekam na więcej.
Miał już Pan okazję występować w inscenizacjach, które Pana rozbierały. Nie ma Pan nic przeciwko temu?
Nagość i wariacje na jej temat są w sztuce obecne od zawsze. W filmie takie sceny są na porządku dziennym. W teatrze już dawno przestały być sensacją, a z jakiegoś powodu w operze wciąż mogą budzić emocje. Uważam, że jeśli nagość jest uzasadniona reżysersko, ma znaczenie dla przebiegu historii i nie służy tylko temu, aby odsłonić trochę ciała, to jest na nią takie samo miejsce jak na każdą inną wizję artystyczną. Zdarzyło mi się w jednej z produkcji „Così fan tutte” w Niemczech wystąpić całkowicie nago. I wbrew powszechnym wyobrażeniom, nie przyszedłem na próbę i nie usłyszałem od reżysera: „a teraz chcę żebyś się rozebrał”. Takiej sceny nie było początkowo nawet w planach. Pomysł urodził się naturalnie w trakcie pracy nad rolą i był naturalną konsekwencją wcześniejszych wydarzeń. W inscenizacji Wojciecha Farugi w Operze Narodowej mój Guglielmo rozbiera się po to, aby zniechęcić partnerkę do swoich zalotów i w efekcie wygrać zakład. Zatem ten zupełnie pozbawiony smaku striptiz jest zabiegiem celowym, umotywowanym i w tym konkretnym przypadku na pewno nie przyczynia się do podniesienia walorów estetycznych spektaklu! (śmiech)
Kursuje Pan pomiędzy Polską i Niemcami. Gdzie jest Pana dom?
Jeszcze przed wylotem na studia do Stanów Zjednoczonych marzyło mi się, żeby kiedyś mieć swoją bazę w Warszawie. Kocham to miasto i darzę je ogromnym sentymentem. Kiedy wracałem tutaj w ostaniach latach na pojedyncze kontrakty zawsze czułem się „jak w domu”. Dzisiaj, po sześciu latach w Niemczech, spełniłem swoje marzenie, wróciłem do Warszawy i wreszcie mogę nazwać to miasto domem. Nie oznacza to jednak końca kursowania autostradą A2. Mój dom operowy to niezmiennie berlińska Komische Oper, w której czeka mnie jeszcze mnóstwo ekscytujących projektów, w tym debiut w roli, o której marzę od równych 10 lat. Ale o tym innym razem.
W zawód śpiewaka operowego wpisane są nieustanne podróże. Jak Pan znosi życie na walizkach?
Lubię to. Myślę, że to jedna z tych nieoczywistych predyspozycji, które pomagają w zawodzie śpiewaka. Zawód śpiewaka zdecydowanie wymaga planowania i ruchu. Aby się rozwijać trzeba podejmować nowe wyzwania, nie można stać w miejscu. Pojawienie się w nowym miejscu, praca z nowo poznanymi ludźmi są zawsze niezwykle inspirujące i motywujące. Kocham podróżowanie i uczucie ekscytacji z tym związane. Jestem przeszczęśliwy kiedy mój grafik zawodowy ustali za mnie kolejny wyjazd do miejsca w którym jeszcze nie byłem. I kiedy już tak się zawodowo napodróżuję wtedy bez żadnych wyrzutów mogę spędzić parę tygodni nie wychodząc z domu, co kocham tak samo mocno jak podróżowanie.
Dziękuję za rozmowę.