Polski śpiewak Tomasz Konieczny na pokładzie statku-widma
Richard Wagner skomponował „Latającego Holendra” w 1841 roku, a po raz pierwszy dzieło wystawiono w 1843 roku w Dreźnie. Pomysł na operę zaczerpnął z XVIII-wiecznej sagi o holenderskim kapitanie, który wskutek klątwy błąka się po morzach na statku-widmie, bez możliwości dopłynięcia do żadnego portu. Dodatkową inspiracją była dla Wagnera burzliwa podróż morska z Prus Wschodnich do Londynu, którą odbył wraz z żoną Minną i psem Robberem, uciekając przed wierzycielami. Tomasz Konieczny śpiewał rolę Holendra już wielokrotnie, a teraz w styczniu zaprezentuje ją publiczności Opery Państwowej w Hamburgu. W rozmowie z Jolantą Ładą-Zielke artysta dzieli się swoimi przemyśleniami związanymi z tą postacią.
Który to już Holender w Pana dotychczasowej karierze?
Nie wiem dokładnie, w ilu produkcjach „Latającego Holendra” brałem udział, ale jest ich co najmniej o połowę mniej niż inscenizacji „Walkirii”, w której śpiewałem już 20 razy. Jako Holender występowałem między innymi w Nowym Jorku, Chicago, Monachium, podczas Baltic Opera Festival w Sopocie i ostatnio w Zurychu. Ta rola dobrze leży mi w głosie i jest mocną pozycją w moim repertuarze. Cieszę się, że zaśpiewam ją na scenie w Hamburgu, bo zawsze o tym marzyłem. Podczas studiów wokalnych w Dreźnie byłem stypendystą tutejszej Fundacji Alfreda Toepfera. Przyjeżdżałem wtedy regularnie do Hamburga na spotkania stypendystów i to miasto już wtedy robiło na mnie ogromne wrażenie. Potem byłem zaangażowany w teatrach operowych w Lipsku, Lubece, Mannheim i Düsseldorfie. Pracując w Lubece nawiązałem kontakt z ówczesnym kierownikiem studiów Opery w Hamburgu, Siegfriedem Schwabem, z którym przygotowałem rolę Wotana w „Walkirii” i „Złocie Renu”. Przerabialiśmy też monolog Holendra. To właśnie on powiedział, że mój głos to bas-baryton bohaterski, czyli niski, ale mocny, o dużej sile ekspresji, pasujący do „silnych charakterów”.
A więc marzył Pan o występie w Operze Państwowej w Hamburgu, choć gościł już Pan na większych scenach operowych, takich jak Teatro Real Madrid, Opéra National de Paris, Wiener Staatsoper, Teatro alla Scala i Metropolitan Opera?
Wprawdzie sceny w Hamburgu nie da się porównać z Metropolitan Opera, czy wiedeńską Staatsoper, tym nie mniej bardzo się cieszę, że będę mógł tutaj zaśpiewać pod batutą dyrygenta Kenta Nagano. Wykonywałem już pod jego kierownictwem partię basu w „Pasji Mateuszowej” Bacha w Brazylii, a potem spotkaliśmy się przy „Pierścieniu Nibelunga” Wagnera w Monachium, gdzie występowałem jako Alberich.
Czym różni się inscenizacja Michaela Thalheimera w Hamburgu od tych, w których śpiewał Pan do tej pory?
Wygląda to tu zupełnie inaczej, niż doświadczyłem dotychczas, ale ja lubię mieć do czynienia z nowym spojrzeniem na treść dzieła. W trakcie trwania opery bohaterowie przedzierają się przez gąszcz ze strun, łączących podłoże z niewidzialnym sufitem. Struny stanowią naturalne przeszkody, które nie pozwalają mojemu bohaterowi podążać naprzód i powodują, że zawiesza się na nich, choć z drugiej strony to zatrzymanie może go uratować. Jako aktor z pierwszego zawodu, próbuję oswoić tę przestrzeń sceniczną i spróbować zrobić z niej użytek, zgodnie z moim wykształceniem, umiejętnościami i przekonaniami. Jestem bardzo zaintrygowany tą intepretacją i nieco zaskoczony moim kostiumem. Pierwszy raz występuję jako Holender w czymś w rodzaju długiej kamizelki bez rękawów, założonej na gołe ciało – jak rockman.
Główna bohaterka „Latającego Holendra” miała pierwotnie nazywać się Minna, jak pierwsza żona Richarda Wagnera, która wraz z nim uciekła z Rygi i przeżyła trzykrotnie sztorm podczas morskiej podróży do Londynu. Stąd obecny w operze „statek-widmo”, mroczna sceneria i kobieta, która przyrzeka głównemu bohaterowi wierność aż do śmierci.
Z perspektywy Holendra wygląda to inaczej, bo on sprawia wrażenie, jakby unikał zaangażowania się w związek. Z jednej strony uskarża się na swoje uwikłanie w sytuację, z której wyzwolić go może tylko ta „wierna do śmierci” kobieta. Ma ona pokochać go i udowodnić mu swoją wierność w ciągu tego jedynego dnia, kiedy Holender raz na siedem lat przybija do brzegu. Z drugiej strony nie wierzy, że to się uda. W zapisie nutowym jest wielokrotnie zaznaczone, że Holender ma jakieś strzępki nadziei na poprawę losu, ale później znów opadają go wątpliwości. Tak też reaguje, kiedy w finale zastaje Sentę i jej przyjaciela Erika na wyimaginowanym „gorącym uczynku”, który w rzeczywistości jest tylko rozmową. Sencie nawet przez myśl nie przeszło, żeby zdradzić Holendra, ale on zachowuje się tak, jakby szukał potwierdzenia, że żadna kobieta nie będzie mu wierna i jest skazany na wieczną tułaczkę. Myślę, że sytuacja jest tu skrajnie różna od tej podczas ucieczki Richarda i Minny Wagnerów drogą morską, kiedy oboje parę razy otarli się o śmierć, co ich w szczególny sposób spoiło. W operze jest odwrotnie; gdyby nie poświęcenie Senty, Holender dalej tułałby się po morzach.
Czy można zrozumieć i polubić Holendra, chociaż jest „związkofobem”?
Doskonale potrafię sobie wyobrazić jego stan psychiczny. Holender oczekuje od życia samych kolejnych nieszczęść. Jednocześnie tkwi w nim jakaś ogromna wrażliwość. To właśnie jest w tej postaci ujmujące i powoduje, że Holender może być bardzo „szarmancki”. Jest zagorzałym sceptykiem, ale w tym sceptycyzmie kryje się jakiś romantyzm, jakiś zrąbek nadziei. Właściwie to on nie stara się o zacieśnienie więzi z Sentą. Nie jestem pewien, czy Wagnerowi chodziło tu o pokazanie wierności Minny. Myślę, że przedmiotem jego zainteresowania była raczej hipotetyczna tułaczka, cierpienie, klątwa, niemożność dotarcia do spokojnej przystani. Bohaterowie jego późniejszych dzieł są także notorycznie doświadczani przez los. Warto zauważyć, że on skomponował „Latającego Holendra” w wieku 29 lat, w sposób genialny, rewolucyjny jeśli chodzi o muzykę operową. Są w niej już obecne słynne leitmotivy – każda postać ma swoją odrębną melodię.
Wystawienie „Latającego Holendra” zainaugurowało I Baltic Opera Festival w Gdańsku i w Sopocie w lipcu 2023 roku. Impreza ta jest reaktywacją festiwalu operowego, który odbywał się w Operze Leśnej w latach 1909-1944. W tym roku BOF miał drugą odsłonę. Jak podsumuje Pan obydwie?
Baltic Opera Festival to moje „dziecko”, które narodziło się w trudnym okresie pandemii, kiedy wiele koleżanek i wielu kolegów freelancerów z dnia na dzień straciło źródło utrzymania. Przypomniałem sobie wtedy o wspaniałym obiekcie open air, jakim jest Opera Leśna w Sopocie, w którym te sankcje byłyby łagodniejsze, niż w zamkniętych teatrach i salach koncertowych. Uruchomiłem ten projekt przede wszystkim po to, żeby pomóc bezrobotnym artystom. Podczas pierwszej odsłony okazało się, że publiczność z ogromnym zainteresowaniem uczestniczy w tego typu wydarzeniu artystycznym. Wtedy mieliśmy 8000 widzów, a podczas drugiej odsłony było ich już 12000. Razem 20 000 tysięcy! Zrobiliśmy kapitalną robotę, przybliżając elitarny gatunek kultury wysokiej ludziom, którzy przychodzą do nas często prosto z plaży, są pierwszy raz na operze i rozdziawiają usta z zachwytu. Opera Leśna ma w sobie coś niezwykle autentycznego i nie chodzi tu tylko o leśną scenerię, lecz także o szczególną, niezwykle szczodrą naturalną akustykę. Ten wspaniały obiekt zasługuje na to, żeby prezentować w nim nie tylko festiwale muzyki pop, imprezy regionalne i kabaretony, ale i gatunek, dla którego w 1909 roku zbudowano Operę Leśną. Wzbudza ona ogromne zainteresowanie światowej sławy dyrygentów, takich jak Marek Janowski, który „Latającym Holendrem” inaugurował BOF latem 2023, Lothar Zagrosek, Ingo Metzmacher, czy Christian Thielemann. Serdecznie zapraszam na trzecią odsłonę BOF, która odbędzie się między 10 a 17 lipca 2025 roku.
Dziękuję za rozmowę.
#polishoperanow #ktogdziekiedywoperze #TomaszKonieczny #OperaBałtycka #BalticOperaFestival