Arrow „Tosca” na stojaka czyli nie wszystko złoto, co się świeci

02 Paź, 2025
„Tosca” na stojaka czyli nie wszystko złoto, co się świeci
© "Tosca", Wiener Staatsoper / Michael Pohn
Roman Osadnik

Do wiedeńskiej Staatsoper pojechałem głównie dla Jonathana Tetelmana, tenora debiutującego w roli Cavaradossiego. Partnerowali mu Elena Stikhina w partii tytułowej oraz Ludovic Tézier jako baron Scarpia. Biletów nie było od dawna – nie pomogły błagalne maile do kasy teatru ani protekcja wiedeńskich znajomych. A ja się uparłem na tę „Toskę” i – jak przed kilkunastu laty – postanowiłem powalczyć o bilet na… miejsce stojące.

Cały dzień próbowałem „nasiedzieć się na zapas”, ale moja włóczykijska natura w końcu wzięła górę. Wyruszyłem więc na spacer po starówce, który – jak to często bywa – zakończył się u Trześniewskiego, na słynnych kanapkach, obowiązkowo popitych kieliszkiem sekta. W samym sercu Wiednia, przy Dorotheergasse, naprzeciwko legendarnej kawiarni Hawelka, od 1902 roku działa lokal założony przez Polaka, Franciszka Trześniewskiego. Jego maleńkie kanapki na ciemnym chlebie, „niewypowiedzianie dobre”, podawane są w kilkudziesięciu smakach i najlepiej smakują z mikroskopijnym kufelkiem piwa zwanym Pfiff albo kieliszkiem musującego wina. Nazwisko założyciela, zbyt trudne do wymówienia dla Austriaków, stało się inspiracją do słynnego sloganu reklamowego „Unspeakably good”. Choć dziś marka należy do koncernu Demmer i rozrosła się w sieć wiedeńskich punktów, to prawdziwy smak i atmosfera wciąż najpełniej zachowały się w tym pierwszym, historycznym lokalu.

„Tosca” na stojaka czyli nie wszystko złoto, co się świeci
© Wiener Staatsoper / Michael Pohn

Zajadając się tymi maleństwami, sprawdziłem obsadę na stronie opery. Na szczęście nic się w niej nie zmieniło. Debiut Tetelmana w „Tosce” zapowiadano na stronie głównej Wiener Staatsoper jako jedno z najważniejszych wydarzeń września. Nic dziwnego, że nie mogłem się doczekać. Inscenizację tę miałem już okazję oglądać wcześniej, ale tym razem magnesem byli wykonawcy. Inscenizacja w reżyserii Margarethe Wallmann jest wymarzonym spektaklem dla miłośników klasyki i tradycji. Premiera miała miejsce w 1958 roku i od tamtej pory, przez 67 lat, pozostaje w repertuarze jako historyczne świadectwo teatru minionych dekad.

Wszystko tu jest zgodne z prawdą historyczną. Miejsca akcji zostały odtworzone z drobiazgową pieczołowitością: w I akcie monumentalne wnętrze rzymskiego kościoła Sant’Andrea della Valle, z balaskami, amboną, chrzcielnicą i sklepieniem; w II akcie pełna przepychu rezydencja barona Scarpii w Palazzo Farnese; w III – najbardziej widowiskowym, dziedziniec Zamku Świętego Anioła z otaczającymi go murami i monumentalną figurą archanioła Michała na tle rozgwieżdżonego nieba. Także kostiumy stworzone przez Nicolę Benoisa wiernie oddają realia epoki.

Przedstawienie imponuje rozmachem i dbałością o detale. Jego największą zaletą – historyczna wierność i piękno – jest zarazem wadą. Całość sprawia dziś wrażenie muzealnego eksponatu, który niepodejmuje dialogu ze współczesnością. Oglądając „Toskę” ma się poczucie, jakby uczestniczyło się w seansie z cyklu „W starym kinie”. Ale zarazem to żywy dowód na to, z jakim rozmachem i pieczołowitością wystawiano spektakle przed laty.

Jak już wspomniałem, spektakl był wyprzedany na wiele tygodni do przodu i wszystkie miejsca siedzące (1709) i stojące (435) były zajęte. Byłem szczęściarzem, bo zdobyłem miejsce na parterze w pierwszym rzędzie sekcji stojącej – dokładnie na środku, z doskonałym widokiem na scenę. Trudne czasy pandemii przyniosły jednak ważną zmianę na plus w kwestii biletów na miejsca stojące. Przed pandemią trzeba było osobiście udać się do opery, by je kupić, a wcześniej odstać kilka dobrych godzin (sam doświadczyłem tego, spędzając w kolejce pięć godzin). Przy zakupie do wyboru był tylko parter lub balkon. Następnie rozpoczynał się sprint do wydzielonych stref dla wejściówkowiczów i walka o najlepsze pozycje. Po ich zdobyciu oznaczało się miejsce szalikiem, chustą czy rękawiczkami, wiązanymi na poręczy. Dopiero wtedy można było udać się na chwilowy odpoczynek przed kolejnymi godzinami stania w trakcie spektaklu.

Teraz wszystkie miejsca są ponumerowane, a dodatkowo – dla tych, którzy nie mogą osobiście stawić się w kasie – można je kupować online od godziny 10:00. Dodatkowa pula miejsc jest sprzedawana jeszcze na 80 minut przed rozpoczęciem spektaklu. To duże ułatwienie i spora oszczędność czasu.

„Tosca” na stojaka czyli nie wszystko złoto, co się świeci
© Elena Stikhina, "Tosca", Wiener Staatsoper / Michael Pohn

W kwestii interpretacji głównych ról wieczoru chcę w pierwszej kolejności odnieść się do jednej z recenzji wiedeńskich, która ukazała się nazajutrz po spektaklu. Jej autor zwrócił uwagę, że w programie nie podano osoby odpowiedzialnej za wznowienie – co dla mnie samo w sobie budzi niepokój i sugeruje, że nikt takiej roli realnie nie pełnił. Krytyk natomiast zauważył, że każdy z solistów wniósł do przedstawienia indywidualny pierwiastek i własne doświadczenia z innych produkcji, co – jego zdaniem – urozmaiciło spektakl. Ja mam dokładnie odwrotne odczucie: brak opieki reżyserskiej i spójnej koncepcji sprawiły, że przedstawienie dramaturgicznie i scenicznie się rozproszyło, a momentami wręcz traciło teatralną ciągłość.

W roli tytułowej wystąpiła Rosjanka Elena Stikhina– śpiewaczka chętnie angażowana na całym świecie, także do partii Toski. Nigdy jednak nie byłem jej fanem. Słyszałem ją i oglądałem w kilku spektaklach za pośrednictwem internetowych transmisji i nagrań, ale ani razu nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Miałem nadzieję, że to wina przekazu medialnego, lecz spotkanie na żywo niczego niestety nie zmieniło. To bardzo sprawna śpiewaczka, ale dla mnie w jej interpretacjach brakuje emocji i żaru. Głos wydawał się jednolity, pozbawiony odcieni, które mogłyby poruszyć i rozpalić wyobraźnię słuchacza. Szczególnie słabo w jej wykonaniu wypadł drugi akt. Arię ”Vissi d’arte, vissi d’amore” zaśpiewała bez jakiejkolwiek emocji, a w pewnym momencie straciła nawet porozumienie z orkiestrą. Na szczęście zarówno ona, jak i dyrygent szybko odnaleźli wspólny kierunek i udało się szczęśliwie zakończyć scenę. Publiczność nagrodziła artystkę dużymi brawami, ja jednak czułem spory niedosyt. Strona aktorska również pozostawiała wiele do życzenia. W pierwszym akcie jeszcze wiarygodnie zagrała zazdrość o hrabinę Attavanti, ale później jakby całkiem odpuściła. Przeprowadziła rolę chłodno i zadaniowo: dźgnąć Scarpię, poszukać glejtu wśród papierów, wyszarpać dokument z dłoni martwego barona, zdmuchnąć świece na kandelabrze, zapalić dwie pojedyncze i ustawić je przy wezgłowiu trupa, nakryć go peleryną, wyjść, odwrócić się – blackout. W trzecim akcie również skupiła się głównie na śpiewie, wykonując absolutne minimum od strony aktorskiej.

„Tosca” na stojaka czyli nie wszystko złoto, co się świeci
© Ludovic Tézier jako Scarpia, "Tosca", Wiener Staatsoper / Michael Pohn

Najbardziej wyrównaną kreację zaproponował francuski baryton Ludovic Tézier. Zarówno od strony muzycznej, jak i aktorskiej w pełni spełnił moje oczekiwania. Artysta dysponuje przepięknym nośnym głosem o szlachetnej barwie i potrafi kształtować frazę z prawdziwą wirtuozerią, w zależności od tego, czy akcja wymaga liryzmu, czy dramatyzmu. W tej inscenizacji Scarpia został przedstawiony jako arystokrata z krwi i kości. Podkreśla to wspaniały, dostojny kostium, dopełniony białą peruką. Jego podły charakter nie był manifestowany w sposób prostacki i szorstki. To mężczyzna, który zna swoją klasę, pozycję i wie, jaką władzę posiada. Fascynację Toską i swoje pożądanie ujawniał w drobnych gestach: kiedy wbijał twarz w jej płaszcz i zachłystywał się jego zapachem, albo gdy mocnym uściskiem chwytał ją za suknię w okolicy uda, pytając, czy zgodzi się zostać jego kochanką w zamian za życie Cavaradossiego.

Jak już pisałem na wstępie, bardzo zależało mi na tym, by zobaczyć i usłyszeć chileńsko-amerykańskiego śpiewaka Jonathana Tetelmana. Dotychczas miałem okazję uczestniczyć w jego bardzo udanym koncercie w Krakowie, ale poza tym znałem go z rejestracji krążących w internecie. W 2020 roku miał wystąpić na Placu Defilad w Warszawie w towarzystwie Kristine Opolais i Ambrogia Maestriego, ale pandemia zniweczyła te plany. Od tamtej pory jego kariera nabrała ogromnego tempa i dziś Tetelman jest jednym z najbardziej pożądanych tenorów do partii werystycznych w operach Pucciniego, Mascagniego czy Zandonaia. Tetelman ma wszystko, czego potrzeba, by być artystą pierwszej ligi. Jak na tenora nieoczywisty, wysoki wzrost, urodę, świetne aktorstwo i bardzo mocny, piękny głos. Niektórzy narzekają na jego nieco „groszkową” średnicę, ale moim zdaniem to drobiazg przy pozostałych zaletach. Od pierwszego wejścia na scenę stał się pełnokrwistym, zakochanym malarzem, szarpanym uczuciami do ukochanej Toski i jednocześnie patriotycznym obowiązkiem oraz demonstracyjnym sprzeciwem wobec tyranii.

Pierwsza aria, „Recondita armonia”, wypadła bardzo dobrze. Górne dźwięki atakował z pełną mocą, a głos niósł się w stronę widowni tak, że niemal wibrował w uszach słuchaczy. W drugim akcie jego „Vittoria! Vittoria!” miało potężną siłę i zostało przeciągnięte aż niewyobrażalnie długo. Nic dziwnego, że wszyscy czekaliśmy z ogromnym apetytem na „E lucevan le stelle”. Niestety, w pierwszej części arii, którą chciał zaśpiewać bardzo lirycznie i piano, głos dwukrotnie odmówił mu posłuszeństwa i zabrzmiał chrypiąco. Dopiero przejście do normalnych rejestrów pozwoliło mu odzyskać kontrolę i już bez przeszkód doprowadzić arię do końca. Mimo że Staatsoper słynie z bisów, a w „Tosce” zdarzają się one szczególnie często, tego wieczoru bisu nie było. Mam nadzieję, że to tylko drobna niedyspozycja, a nie oznaka poważniejszych problemów z głosem. Już wkrótce będę mógł się przekonać, w jakiej formie jest podczas jego koncertu we wrocławskim NFM.

Wiedeńska „Tosca” jest klasycznym przykładem spektaklu repertuarowego z udziałem tzw. star guest. Najprawdopodobniej niewystarczająca liczba prób i powierzchowne wprowadzenie solistów („tu wchodzisz, tam schodzisz”) sprawiły, że mimo znakomitych wykonawców z najwyższej półki nie udało się stworzyć przedstawienia wybitnego. Efekt końcowy nie wyszedł poza ramy przyzwoitej poprawności, co – jak na teatr tej rangi – jest zdecydowanie za mało.

Czy było warto przyjechać i spędzić trzy godziny na stojąco? Zdecydowanie tak. Zawsze lepiej zobaczyć niż nie zobaczyć. I mimo zastrzeżeń, oglądanie tego spektaklu może sprawić wiele przyjemności, zwłaszcza osobom, które po raz pierwszy stykają się z tą inscenizacją i preferują tradycyjne wystawienia.

O czym warto wiedzieć, wybierając się do wiedeńskiej Staatsoper:

  • Podróż: Wiedeń jest świetnie skomunikowany – można tu łatwo dotrzeć samolotem, pociągiem czy autobusem. Przy wcześniejszym zakupie bilety są stosunkowo korzystne.
  • Wejściówki: miejsca stojące (Stehplätze) to 435 miejsc. Sprzedaż rusza o 10:00 w dniu spektaklu, a dodatkowa pula biletów pojawia się 80 minut przed rozpoczęciem. Ceny: parter 18 euro, galeria 15 euro, balkon 13 euro.
  • Zniżki i karty: bezpłatna BundestheaterCard daje 20% zniżki na wybrane terminy oraz specjalny poziom last-minute (ok. 55 euro bilet) dzień wcześniej. Najkorzystniejszy wariant to StehplatzPLUS (dopłata 20 euro): obejmuje 4 darmowe wejściówki stojące, potem bilety stojące kupuje się za 4–5 euro (zamiast 13–18 euro), a do tego jest wcześniejszy dostęp do sprzedaży – dzień przed spektaklem od godz. 10:00. W Volksoper ta sama karta daje 50% zniżki na resztówki sprzedawane godzinę przed spektaklem, a Burgtheater/Akademietheater – 25% zniżki od startu sprzedaży i 30% w dniu spektaklu; bywają też sloty „BT-Card Plus” z rabatem 50%.
  • Programy: obszerne programy (z librettem, esejami, zdjęciami) kosztują 7,50 euro i zawierają teksty po niemiecku i angielsku. Oprócz tego dostępne są krótsze broszury po angielsku, w cenie ok. 3–4 euro.
  • Napisy: wyświetlane są na monitorach umieszczonych na oparciach foteli; dostępne języki to niemiecki, angielski, francuski i hiszpański. Trzeba pamiętać, że nie wszystkie miejsca mają monitory, a nad sceną napisów się nie wyświetla.
  • Bufet: lampka wina kosztuje 6,60 euro (125 ml). Przekąski i napoje można zamawiać online lub przed spektaklem na wybraną przerwę.
  • Sklep: w budynku Staatsoper (wejście od ulicy) znajduje się sklep z książkami, nagraniami i gadżetami – dobry adres dla miłośników opery i pamiątek.
  • Trześniewski: słynne wiedeńskie kanapki kosztują dziś 1,80 euro za sztukę.

#polishoperanow #ktogdziekiedywoperze