Wytańczyć życie. Opowieść o Fridzie Kahlo wyrażona ruchem
Przechadzam się pustym korytarzem Opery Wrocławskiej. Cisza ma tu swój zapach – dotyk roztarty na złotej poręczy, łagodne echo muzyki, która jeszcze nie zaczęła grać. Światło, wpadające przez wysokie okna, rozmywa się na ścianach jak akwarela. Zatrzymuję się przy drzwiach baletowej sali prób. Za nimi – cisza, która nie jest milczeniem. Jest skupieniem. Otwieram drzwi. Przede mną dwie młode kobiety, z pozoru kruche, lekkie, niemal przezroczyste. A jednak w ruchu mają siłę, której nie da się zatrzymać. Ich ciała nie tańczą – one opowiadają. Phoebe i Carola. Dwie Fridy. Dwa spojrzenia, dwie wrażliwości, jeden duch.
Podążam za dźwiękiem, na widowni, z boku, siedzi Peter Salem. Kompozytor. Uważny, pogodny. Bije z niego spokój, który przeczy wszystkim mitom o przedpremierowym napięciu. Uśmiecha się ciepło, obserwując ruch sceniczny. Nasza rozmowa odbyła się innego dnia, ale kiedy o niej myślę, czuję, jak dobrze komponuje się z tym obrazem. Peter mówił wtedy cicho, bez emfazy: Dźwięki nie muszą być ładne. Mają być prawdziwe. Przenosić ból, halucynacje, opowieść. Ich siła tkwi w trudności odbioru. Słuchając go, myślę: właśnie taka ma być Frida. Niełatwa. Nie gładka, lecz autentyczna. Nie ornament – tylko rana. I właśnie taką Fridę tworzą tu wszyscy. Krok po kroku. Oddech po oddechu.
Historia, którą opowiadają, zaczyna się od Święta Zmarłych. Młoda Frida Kahlo – pełna życia, jasna, śmiejąca się – zostaje nagle unieruchomiona. Wypadek zmienia wszystko. Przykuta do łóżka, odkrywa malarstwo. Pomaga jej Jeleń – alter ego, cień, który nie znika. Przez niego Frida przechodzi przez swoje autoportrety, spotyka dziewięć męskich Frid. Kostium Tehuana staje się jej nową skórą – kulturową, kobiecą, buntowniczą. A potem – Diego. Miłość. Zdrada. Słowa Fridy wracają jak mantra: W moim życiu były dwa wypadki. Trolejbus i Diego. Ten drugi był gorszy.
W drugim akcie wracamy z Fridą do Meksyku. Maluje „Dwie Fridy”, „Złamaną kolumnę”. Włosy ścina jak manifest. Umiera w ramionach mężczyzny, który był jej miłością i przekleństwem. Małgorzata Dzierżon, kierowniczka baletu Opery Wrocławskiej, świadoma potrzeb wrocławskiej publiczności, otwarta jest na współczesność czując, że pragnienie skupia się na narracji: Frida nie jest biografią. To portret. Głęboki. Ruchomy. Emocjonalny. I rzeczywiście – ten spektakl nie opowiada, tylko przenosi. To nie historia. To stan. Lot. Kolory. Ból. Krzyk przez ciało.
Phoebe debiutuje jako postać pierwszoplanowa. Opowiada mi o tym z przejęciem, ale i z dojrzałością kogoś, kto wie, że zaufanie to nie tylko zaszczyt, lecz i odpowiedzialność. Czuję ogromną wdzięczność, że obdarzono mnie takim zaufaniem. Frida wydaje mi się bliska, choć jestem z innego świata. Ale ona jest kobietą złożoną, wielowarstwową. Taka bliskość jest możliwa właśnie przez ruch – wyznaje primabalerina. Z kolei Carola mówi z cichą determinacją, jakby wypowiadając coś, co długo nosiła w sobie: To zaszczyt i wyzwanie. Czuję presję, to też moja pierwsza duża rola, ale próbuję być spokojna. Frida była silna, a ja mogę uczyć się tej siły od niej. Mówią jednym głosem. Ale nie dlatego, że są takie same. Przeciwnie – ich siłą jest różnica. Ale bez rywalizacji. Nie dzielimy się na pierwszy i drugi skład. Jesteśmy wspólnotą. Wspieramy się nawzajem – podkreśla Carola. To rzadkość. To piękne.
Choreografka Annabelle Lopez Ochoa widzi Fridę jako obraz w ruchu: To nie jest klasyczna narracja. To ożywienie malarstwa. Frida nie była surrealistką – ona malowała życie. My to życie tańczymy. Kiedy pytam Phoebe, co jest najtrudniejsze, odpowiada bez wahania: Emocje. Ich intensywność. Oddać ból, radość, gniew, stratę – tak, by publiczność była z nami w każdym kroku. To największe wyzwanie. Ale też największy sens tańca.
W jednej ze scen Frida przybiera postać jelenia. Jej ciało, osłabione i poranione, nie poddaje się. Czarne pointy, poroże, linia ruchu – wszystko jest tutaj symboliczne. A muzyka w tej scenie nie komentuje, lecz współodczuwa. Peter Salem, kompozytor, wykorzystuje dźwięk smyczka na talerzu perkusyjnym. Metaliczne, niemal szkliste brzmienie staje się znakiem fizycznego cierpienia Fridy. Ten dźwięk powraca, gdy ból wraca. Jest jak echo z wnętrza ciała. Peter nie tworzy ilustracji. Tworzy narrację i tłumaczy: Muzyka ma nie tylko opowiadać, ale i oddychać z Fridą. Ma ukazać jej świat – kolorowy, głęboki, momentami przejmująco pusty. Monochromatyczną pustkę, która z czasem wypełnia się barwą. To nie dźwięki Meksyku, lecz dźwięki Fridy.
W tym balecie to właśnie muzyka ubiera portret Fridy we wszystkie odcienie: melancholii, ekstazy, samotności i odwagi. Przypomina, że zanim Frida była symbolem, była kobietą, która cierpiała, kochała i tworzyła wbrew własnemu ciału. Jej dźwięk to nie słodka melodia. To wewnętrzne tętno – nierówne, porywające, prawdziwe. I może właśnie o to chodzi. Frida była kobietą, która z pustki tworzyła świat. Z cierpienia – sztukę. Z samotności – wspólnotę.
I dlatego, gdy po spektaklu zapada kurtyna, a orkiestra cichnie, nikt nie ma wątpliwości: Frida nie odeszła. Została. Unosi się nad sceną, jakby naprawdę miała skrzydła. Jakby nie potrzebowała już stóp, by chodzić. Stopy, po co mi one, skoro mam skrzydła, żeby latać – pisała. I w tym balecie te skrzydła dostała. Wznosi się ponad gmachem teatru i zostaje w powietrzu jeszcze długo po ostatnim dźwięku.
Kto? Co? Gdzie? Kiedy?
„Frida” Annabelle Lopez Ochoa | Peter Salem
Opera Wrocławska
7, 8, 10, 13, 14, 15 czerwca 2025