Od dyrygowania bolą mnie plecy – rozmowa z Philippem Jarousskym
Okrzyknięty przez prasę najsłynniejszym kontratenorem świata, Philippe Jaroussky powraca regularnie do Krakowa od blisko 20 lat. Tym razem, zgromadzona w krakowskim ICE publiczność festiwalu Opera Rara nie usłyszy jego pięknej, podobnej do sopranu barwy głosu. 8 lutego Jaroussky wcieli się w nową rolę i zadyryguje młodzieńczą operą Mozarta “Mitrydates, król Pontu”. Z francuskim artystą rozmawia Agata Ubysz.
Od ponad dwóch dekad regularnie występuje Pan w Polsce. Jakie ma Pan skojarzenia z naszym krajem?
Dokładna data pobytu umyka mi, ale zapewne minęło już 20 lat od mojego pierwszego występu w Filharmonii Krakowskiej. W ostatniej chwili przed koncertem przyjechałem na festiwal Misteria Paschalia na zastępstwo śpiewaka, który zachorował. To był magiczny koncert, a potem nastąpiły kolejne wyjątkowe, choćby ten z Christiną Pluhar w Kopalni Soli w Wieliczce. Ale to podczas mojego pierwszego pobytu w Polsce narodziły się wzajemne oddanie i sympatia.
Wraca Pan regularnie do Krakowa…
Tak wyszło, że śpiewałem w Krakowie znacznie cześciej niż w Warszawie, bo tylko raz wystąpiłem w Filharmonii Narodowej z Nathalie Stutzmann i zespołem Orfeo 55. I to Kraków jest miastem, z którym mam wiele pięknych wspomnień. Jednak kiedy pracuję nie mam czasu na zwiedzanie. Przyjeżdżam, śpiewam próby, potem koncert. A następnego dnia jadę na lotnisko i tyle. W zeszłym roku zostałem więc na dłużej po koncercie. Pojechałem także do Auschwitz, bo uważam, że każdy powinien odwiedzić to miejsce pamięci.
Pod koniec 2023 roku w ramach trasy albumu „Forgotten Arias” zaprezentował Pan w Teatrze im. Juliusza Słowackiego późnobarokowe, zapomniane przez wieki arie. Co Pana skłoniło do wygrzebywania nikomu nieznanych utworów?
Epoka baroku była niezwykle płodna i zostawiła po sobie ogromną liczbę dzieł. Często do jednego libretta komponowano ponad pięćdziesiąt różnych oper, a ówczesna publiczność bardzo chętnie słuchała i wręcz domagała się różnej muzyki napisanej do tych samych historii. Jestem muzykiem barokowym i odkrywanie partytur mnie motywuje do pracy. Lubię prowadzić własne badania, bo podsycają moją ciekawość. Nazywam to poszukiwaniem skarbów. Na szczęście wiele materiałów nutowych znajduje się dzisiaj w Internecie, ponieważ biblioteki digitalizują zasoby i udostępniają na swoich stronach.
Publiczność zgromadzona w Teatrze im. Juliusza Słowackiego nie chciała Pana wypuścić i domagała się kolejnych bisów.
Czasami żartuję, że mógłbym spędzić życie śpiewając Haendla, Vivaldiego czy Bacha, ale lubię też budować inny repertuar, który tworzy moją tożsamość, być może bardziej oryginalną, bardziej specyficzną. Największym prezentem jest dla mnie pokazanie zapomnianego utworu. Nie ma nic piękniejszego niż stanie przed publicznością i wykonywanie utworu, którego nikt nie śpiewał przez 300 lat. Tak było w przypadku arii „Gelido in ogni vena” Giovanniego Battisty Ferrandiniego z opery „Siroe, król Persji”. Dał mi ją przyjaciel, muzykolog, któremu powiedziałem, że szukam wolnej, spokojnej melodii na płytę. Takiej udręczonej arii. Reakcja widzów, którzy po koncertach przychodzili i mówili „Co za niesamowita aria” sprawiała mi ogromną satysfakcję.
Od czterech lat nie tylko Pan śpiewa, ale i dyryguje.
Prowadzę orkiestrę Ensemble Artaserse od 2002 roku i wiele razy wyobrażałem sobie, że pewnego dnia poczuję się jak w domu przed moimi muzykami i stanę przed nimi jako dyrygent. Nie jest to więc coś, co pojawiło się cztery lata temu. Kiedy nadszedł ten moment zdecydowałem się wykonać oratorium Scarlattiego “Il primo omicidio”. Ponieważ nagrywaliśmy w środku pandemii Covid, opera w Montpellier uprzejmie zaoferowała, że nagra koncert. Tak więc moje pierwsze doświadczenie dyrygenckie odbyło się bezpośrednio przed kamerami. Miałem wielkie szczęście, że przede mną stali muzycy, których dobrze znam.
Jak Pan dzisiaj ocenia ten pierwszy raz?
Kiedy śpiewak występuje musi być naprawdę wewnątrz siebie i skupiony na oddechu, rezonatorach jak to tylko możliwe. To, co było dla mnie trudne, to fakt, że dyrygent przekazuje swoje pomysły poprzez gesty, poprzez swoje ciało. Po nagraniu, czemu się nie dziwię, miałem bardzo obolałe plecy. Byłem trochę sztywny, co można zauważyć na filmie, który jest na YouTube. Teraz po czterech latach i dwóch operach, którymi dyrygowałem, wiem więcej o tym jak prowadzić muzyków bez stresowania ich, dając im również szansę na oddech.
Z czym jeszcze wiąże się prowadzenie orkiestry?
Po pierwsze tworzenie muzyki nie jest czymś, co robi się samemu. Dlatego lubię rozmawiać ze skrzypkami i klawesynistami i znajdować sposób na zagranie czegoś razem. Kiedy śpiewam odwracam się plecami do moich muzyków. Ale kiedy dyryguję, jestem tuż przed nimi. W teatrze operowym jest inaczej. Śpiewacy są na scenie, orkiestra w kanale, a dyrygent jest łącznikiem między tymi dwoma światami. Trzeba więc nieustannie wprowadzać mikroregulacje.
A jeśli ktoś się pogubi?
Czasem się zdarzają takie sytuacje. Dziesięć dni temu przeszedłem chrzest. Dyrygowałem operą Sartoria “Orfeo” i śpiewak miał zanik pamięci. Spojrzał na mnie i widziałem, że był bardzo zdezorientowany. Na szczęście drugi solista to zauważył, odwrócił się do mnie i mogłem podać mu następną linię do zaśpiewania. Może się też zdarzyć, że śpiewak nie wyjdzie na scenę lub spóźni się, kurtyna się nie otworzy, albo zablokuje się dekoracja. Spektakl jest żywym organizmem, wszystko może się w nim zdarzyć, a dyrygent podejmuje decyzje. Świadomość, że kiedy gestem można zmienić brzmienie orkiestry jest najpiękniejszym prezentem, który muzycy mogą ofiarować. Oznacza to, że podążają za tobą, widzą cię, patrzą na ciebie, czują cię. I to daje ogromną radość.
8 lutego zza pulpitu dyrygenckiego poprowadzi Pan solistów i Capellę Cracoviensis. Wykonacie „Mitrydatesa, króla Pontu”, pierwszą wielką operę, którą Mozart skomponował zaledwie w wieku 14 lat. Dlaczego wybrał Pan ten tytuł?
To dzieło przedklasyczne, które powstało w 1770 roku na skrzyżowaniu dwóch epok. Myślę jednak, że jest wciąż operą barokową, napisaną na głosy kastratów. Dlaczego ją wybrałem? Oczywiście, poza barokiem, moim marzeniem od zawsze było dyrygowanie “Don Giovannim”. Chciałem jednak zacząć od pierwszego Mozarta, aby nie pominąć żadnego etapu.
“Mitrydates” jest operą rzadko wystawianą nie tylko w Polsce, ale i na świecie.
A jednak to szalone, wyjątkowe dzieło. Naszpikowane niewiarygodnie trudnymi i pięknymi ariami. W filmie “Amadeusz” cesarz zwraca uwagę Mozartowi, że jego kompozycja zawiera “zbyt dużo nut”. Mógłbym odnieść to zdanie też do “Mitrydatesa”. W tej operze jest nadmiar wszystkiego. To barokowa wirtuozeria wokalna w najlepszym wydaniu. Wiemy dzisiaj, że czternastoletni Mozart podczas przygotowywania premiery musiał walczyć ze śpiewakami i przerabiał wielokrotnie niektóre arie. Wiemy też, że premiera w 1770 roku Mediolanie była wielkim sukcesem. I powiedziałbym, że była też policzkiem dla tych wszystkich kompozytorów, którzy zadawali pytanie: Co to do cholery jest?
Dziękuje za rozmowę.